Foo Fighters – Concrete & Gold. Czyli o człowieku, który wygrał życie

A więc… Foo Fighters wydali nową płytę. Pewnie już o tym słyszeliście, bo trąbią o tym wszędzie. Pewnie wiecie już też, że ta płyta jest zajebista. W sensie zaj#$%sta, bo niestety nie możemy napisać na billboardzie promującym rock and rollowy album, że jest zajebisty, bo jeszcze ktoś się przyj%&ie i będzie trzeba zdjąć, a włożone w to pieniądze pójdą się j%&$ć. Ale nieważne. Ważne, że ukazała się nowa płyta Foo Fighters i zewsząd, z internetów, z radia, z ulicznych reklam napływają pozytywne opinie o niej. Płyta jest świetna, jak wszystko, co robi Dave Grohl.

Concrete_and_Gold_Foo_Fighters_album

W sensie, Dave Grohl naprawdę wygrał życie. Jak dotąd grał w co najmniej trzech kultowych zespołach. Jednego dnia jammował z Lemmy’m i Slashem, następnego grał z Jimmy’m Pagem i Johnem Paulem Jonesem. Kolejnego dnia zagrał koncert na wyprzedanym do ostatniego miejsca stadionie i nie był to, pozwolę sobie dodać, pierwszy taki koncert w jego życiu. Za pewne także nie ostatni. Jeszcze następnego dnia wystąpił w teledysku zaprzyjaźnionego zespołu, co dało mu okazję do założenia głupkowatego stroju. Kolejnego dnia wziął udział w sesji nagraniowej innego zaprzyjaźnionego zespołu, którego efekt powędruje zaraz szybko na same szczyty list sprzedaży. Tak trzeba żyć. Życie Grohla to pasmo sukcesów, czego się nie dotknie, to zamienia złoto i – w przeciwieństwie do antycznego mitu o Midasie – nie wiąże się to z żadnym haczykiem, kruczkiem prawnym, nie ma żadnej ceny, którą człowiek musi zapłacić za sukces i szczęście. No bo Dave Grohl po zagraniu kolejnego koncertu, na którym jest oklaskiwany przez dziesiątki tysięcy ludzi, nie wraca do ciemnego pokoju hotelowego, by rozpocząć kolejny kilkudziesięciogodzinny heroinowo-kokainowy ciąg. Nie, facet ma rodzinę, mieszka w domu na przedmieściach, a w przylegającym do tego domu ogródku grilluje z przyjaciółmi. W sensie, nie z grupą interesownych, sztucznych, pretensjonalnych, fałszywych dupków, ale z tymi samymi ludźmi, z którymi kumplował się w liceum. Więc Grohl korzysta z zalet sławy i sukcesu zawodowego, a jednocześnie z uroków życia rodzinnego i osobistego szczęścia. Można powiedzieć, że zjada ciastko i nadal ma ciastko.

Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że facet ma po prostu farta. Z pewnością zasłużył na sukces godzinami spędzonymi nie tylko na ćwiczeniu gry na perkusji czy gitarze, ale i godzinami spędzonymi na pisaniu piosenek, dopieszczaniu ich w sali prób i w studio, czy wreszcie nie obijaniem się na ponad dwugodzinnych koncertach. Słuchając Foo Fighters nawet mało wyrobiony meloman uświadomi sobie z łatwością, że w te piosenki ktoś włożył ciężką pracę, rzemieślniczy kunszt i – last not least – serce. Słychać kreatywność i innowacyjność, chęć rozwoju, odkrywania nowych obszarów w sytuacji, w której można by już dawno odcinać kupony od minionej chwały.

A więc… Myślicie sobie pewnie: “Strasznie długi ten wstęp do recenzji nowego albumu Foo Fighters”. Po pierwsze – to nie jest recenzja. Ja w ogóle nie piszę recenzji. Po drugie – pewnie pocieszy Was fakt, że na razie jeszcze nie przejdę do wątku związanego z “Concrete & Gold”. Bo zanim napiszę cokolwiek o tym albumie chciałbym powiedzieć kilka słów o dwóch problemach, które mam z Foo Fighters i ich liderem.

Problem pierwszy wiąże się z uzyskaną z pomocą ciężkiej pracy, zaangażowania i pasji wysoką jakością wszystkiego, czego dotknie nasz rock and rollowy Midas. Jaram się różnymi numerami Foo Fighters od czasu, kiedy byłem gówniarzem. Wiadomo, wszyscy znają “Everlong” czy “Learn to Fly“. Moim faworytem swego czasu był “All My Life“. Kurczę, ten riff grany ciągle na jednym dźwięku. Właściwie cały utwór grany ciągle na jednym dźwięku. Facet po prostu wie – i udowadnia to światu raz za razem – jak się pisze numery, od których się nie możesz uwolnić. A przy tym wie – z małą pomocą Taylora Hawkinsa, który wali w te bębny, jak należy – jak zrobić numer, który bezlitośnie kopie w dupę nawet najbardziej wybrednych fanów ostrej muzyki. Więc generalnie mamy do czynienia ze świetną muzyką, którą doceniam. I przy której się dobrze bawię. Przynajmniej na początku. Bo – wiecie – po jakimś czasie doświadczam pewnego zmęczenia, znudzenia kawałkami Grohla i spółki. Oczywiście, wszystko się może przejeść, ale w przypadku Foo Fighters, znużenie następuje stosunkowo szybko.

Przejdźmy do problemu numer dwa. Jeśli Dave Grohl rzeczywiście wygrał życie, to dlaczego pisane przez niego piosenki są tak często przepełnione żalem i melancholią? Serio, czy jestem jedyną osobą, której muzyka Foo Fighters wydaje się smutna? “All my life I’ve been searching for something, something never comes, never leads to nothing, nothing satisfies, but I’m getting close, closer to the prize at the end of the rope, all night long I dream of the day, when it comes around, then it’s taken away” albo “I’ve got another confession my friend, I’m no fool, I’m getting tired of starting again, somewhere new”. Nawet jeśli nie w samych tekstach, to we wrzasku Grohla słychać jakiś ból, jakąś tęsknotę, jakąś stratę. Więc może nawet życie samego króla życia nie jest takie idealne?

“I don’t wanna be king, I just wanna sing a love song” – śpiewa Grohl na samym wstępie nowej płyty Foo Fighters, zatytułowanej “Concrete & Gold”, akompaniując sobie jeno na gitarze akustycznej. Po chwili jednak, całkiem znienacka, numer zmienia się w iście floydowską ścianę dźwięku. I miałem takie skojarzenie z Pink Floyd właśnie. Roger Waters również pisał o tym, jak codziennie imprezuje, jeździ luksusowym autem, zarywa panny i jak mu jest z tym wszystkim strasznie źle. Ale może to trop prowadzący totalnie donikąd. Choć oczywiście inspiracje Floydami słychać także w innych piosenkach na tej płycie, choćby w kawałku tytułowym. W singlowym “Run” Grohl śpiewa “In another perfect life…” i brzmi to, jak dla mnie gorzko i ironicznie. Tak, jakby muzyk zwracał się do tych słuchaczy, którzy sądzą, że jego życie jest perfekcyjne. Oczywiście, jak to często bywa z Foo Fighters, numer ten jest opatrzony prześmiewczym teledyskiem, jakby panowie chcieli swoje prawdziwe oblicze ukryć za tymi kostiumami, maskami, perukami i sztucznymi nosami. Ale – tu też – całkiem możliwe, że się mylę i należy ten numer interpretować zupełnie inaczej. No, ale jeszcze jest piosenka z dużo bardziej jednoznacznym linijkami: “Where is your Shangri-La now?” albo “There ain’t no superheroes now”.

W ogóle na tej płycie są goście. I to nie byle jacy. Jest Paul McCartney, jest Justin Timberlake. Niezbyt jednak słychać ich obecność. Gdybym nie wiedział, że brali udział w nagraniach, to bym się tego nie domyślił nigdy, przenigdy. Kiedy na poprzednim krążku “What Did I Do?/God as My Witness” solówkę zagrał Gary Clark Jr., to słuchacz od razu wiedział, że to Gary Clark Jr. Tutaj jakoś nie słychać, że to właśnie Paul McCartney gra na bębnach w jednym z numerów (sic). Nie zrozumcie mnie źle. Jakby w czasie nagrań do mojej płyty do studia wpadła Alison Mosshart, to na pewno też chciałbym, żeby dograła chórki do którejś z piosenek. Na pewno chłopaki dobrze bawili się nagrywając z tymi postaciami. I jeśli obecność gości coś dała tej płycie, to właśnie pewien luz, pewien organiczny chaos, jakąś ludzką niekonsekwencję. Bo tego brakowało chyba na innych płytach Foo Fighters. Były zbyt perfekcyjne, zbyt surowe. Zarówno pod względem konceptu, jak i wykonania. Jest jeszcze jeden mały plus związany z tym, że Paul McCartney gra na perkusji w jednym z kawałków. Dzięki temu słyszymy tam na wokalu Taylora Hawkinsa, co zawsze jest dobre, bo Hawkins to jest super gość.

Ale słuchanie Hawkinsa, jak gra na bębnach jest, ma się rozumieć, równie fajne, co słuchanie jego śpiewu. Jak na przykład w bardzo bluesowym “Make It Right”, gdzie zapodaje piękny bonhamowski groove. Jestem prostym człowiekiem i kiedy słyszę bonhamowski groove, klikam lajka. A propos bluesa, to obok typowo foofighterowskich numerów, takich, jak “Run”, “Arrows” czy “The Line”, rzucają się w oczy takie utwory, jak “Make it Right” czy “La Dee Da”, obydwa mocno bluesowe, w stylu old schoolowego, garażowego rock and rolla, spod znaku The Black Keys czy The White Stripes. Więc mamy już wpływy rocka progresywnego, , do tego dorzućmy jeszcze kobiece chórki w “The Sky is a Neighborhood” czy “Dirty Water” czy inspiracje brytyjskim indie rockiem w „Sunday Rain” i mamy jeden z najbardziej niezdyscyplinowanych albumów w karierze Foo Fighters.

I to może sprawić, że ten album tak szybko mi się nie znudzi. To i fakt pójścia w kilku kawałkach w bardziej artystowskim kierunku. Te chórki, smyczki, ściany gitar. Tego się nie spodziewałem po Foo Fighters, które wciąż postrzegam jako czterech gości rypiących na gitarach w garażu, zakłócających spokój amerykańskiej suburbii. A nawet jeśli mi się ten album znudzi tak szybko, jak poprzednie, to czy tak naprawdę jest w tym coś złego? Jabłkowa guma do żucia też bardzo szybko traci smak, ale czy to znaczy, że jest niedobra? Czasem człowiek potrzebuje takiej krótkotrwałej satysfakcji, jaką daje kwaśna i słodka guma do żucia. Ludzkość potrzebuje takiego zespołu, którego kawałki podgłaśniasz, kiedy słyszysz je w radio, choć nie koniecznie musisz ich słuchać z własnej inicjatywy.

Co do melancholii i smutku, to w muzyce Foo Fighters wciąż jest jej sporo. Ale i w tym nie ma dla mnie nic złego, bo przypomina mi to o dwóch rzeczach. Pierwsza to mądrość płynąca z antycznych mitów, takich jak ten, o wspomnianym już Midasie. Człowiek może przybijać piątkę z Lemmy’m i Slashem, grać dla wyprzedanych aren, wieść życie dorosłego nastolatka, dla którego przetrwanie do pierwszego nie jest problemem. Ale to nie znaczy automatycznie, że nie ma gorszych chwil, życiowych dołów, osobistych porażek, rzeczy, które go trapią. I o tym pisze, o tym śpiewa. Bo – i to jest ta druga rzecz – muzyka ma tę oczyszczającą moc, która pozwala zaakceptować te życiowe porażki i straty, których zaakceptować nie chcemy, a musimy. Jak na zespół, który powstał w czasach, gdy – tak się przynajmniej domyślam – Grohl był dość często pytany “Hej, więc… lider twojego zespołu strzelił sobie w łeb. Jakie są twoje plany na przyszłość?”, to ta muzyka mogłaby być dużo bardziej depresyjna.

PS. Serio, jak wam nie pozwalają pisać, że płyta jest “zajebista”, to napiszcie, że jest “fajna”, “świetna”, “doskonała”, “rewelacyjna”, “ekstraordynaryjna”, “fantasmagoryczna”. Tylko nie piszcie, że jest “zaj#$%sta”, bo jaki jest sens cenzurowania samego siebie?

6 comments

  1. MessInMyRoom · September 26, 2017

    Jabłkowa guma do żucia tak bardzo do mnie przemawia ❤
    Czytam tutaj kolejny raz o czymś, o czym nie mam bladego pojęcia. I czyta mi się świetnie.

    Like

    • Michał Rogalski · September 27, 2017

      Wiedziałem, że paralela z gumą do żucia będzie zrozumiała dla wiele osób, ale że okaże się tak uniwersalna, to w najśmielszych snach bym nie przypuszczał!

      Like

      • MessInMyRoom · September 27, 2017

        Jeśli żucie gumy jabłkowej, potem rozpacz, że tak szybko traci smak, a na końcu kupowanie po raz kolejny nowego opakowania nie jest doświadczeniem uniwersalnym – to naprawdę nie wiem, co nim jest!

        Like

  2. Michał Rogalski · September 28, 2017

    W sumie, rzeczywiście, masz rację.

    Like

  3. Pingback: Moje ulubione albumy z 2017 roku | Rogalopolis
  4. Pingback: Zdopingowanie artysty nic nie kosztuje. Czyli dlaczego nie piszę recenzji | Rogalopolis

Leave a comment