Strażnicy. Czyli czy warto w ogóle oglądać seriale Damona Lindelofa? [Może zawierać śladowe ilości spoilerów]

Uważam, że “Strażnicy” to świetny serial. Został chyba też doceniony przez krytyków i publiczność. Ale zawsze musi być jakieś “ale”. W wypadku serialu HBO jest to zakończenie. Showrunner “Strażników” Damon Lindelof twierdzi, że stworzony przez niego serial jest historią zamknięta. Jednocześnie ostatnia scena finałowego odcinka jest na tyle niejednoznaczna, że zdaje się być cliffhangerem każącym nam w napięciu czekać na kolejny sezon. Jeśli to rzeczywiście zakończenie tej historii, to rodzi się pytanie: jakie w takim razie jest jej przesłanie? Jest to pytanie o tyle ciekawe, że Lindelof jako scenarzysta zasłynął z takich otwartych, trudnych do jednoznacznego zinterpretowania finałów. I nieraz musiał stawiać czoła zarzutom, że nie ma nic do powiedzenia, a jego historie są zwodzącymi widza pustymi wydmuszkami, do oglądania których nawet nie warto się zabierać. Ja jednak chciałbym wziąć Lindelofa w obronę i zaryzykować śmiałą tezę, że w storytellingu nie tylko zakończenie ma znaczenie.

CpkY2UFWYAAMtHY

Jeśli nazwisko Lindelof nic Wam nie mówi, to może kojarzycie taki serial, jak “Zagubieni“? Któż nie natknął się, skacząc po kanałach telewizyjnych, na chociaż jeden odcinek przygód rozbitków uwięzionych na tajemniczej wyspie? Otóż Damon Lindelof był współtwórcą pomysłu na serial, jednym z jego głównych showrunnerów, współautorem scenariusza podwójnego odcinka pilotażowego i – last not least – współautorem scenariusza podwójnego odcinka finałowego.

“Zagubieni” szybko stali się synonimem zagadkowości. Co kryje przeszłość każdego z rozbitków? Kim są tajemniczy ludzie zamieszkujący wyspę? Dlaczego po tropikalnym lesie biega niedźwiedź polarny? Czym jest potwór zabijający rozbitków? Co znajduje się pod odkrytym przypadkowo w dżungli metalowym włazem? I czym właściwie, do cholery, jest ta wyspa? Każdy kolejny odcinek, zamiast z odpowiedziami, zostawiał widzów z kolejnymi frapującymi pytaniami, jednocześnie zmuszając do pełnego napięcia oczekiwania na kolejny epizod. “Zagubieni” byli też jednym z pierwszych seriali ery internetu. Każdy odcinek komentowano na forach, czatach i w podcastach, snując teorie na temat rozmaitych serialowych znaków zapytania. Ta ekscytująca aura tajemniczości trzymała widzów w napięciu przez kilka sezonów, ale w końcu większość z nich zaczęła czuć zmęczenie i irytację. Gdy przyszło do rozwiązania fabuły w finałowym sezonie, duża część fanów była rozczarowana zakończeniem. Bo nie tylko zakończenie to nie było doświadczeniem tak transcendentnym i metafizycznym, jak można by oczekiwać po budowanej przez sześć lat mitologii, ale w dodatku wszystko zaczęło wskazywać na to, że twórcy najwyraźniej rozpoczęli opowiadanie tej historii samemu nie znając odpowiedzi na zadane w niej pytania i bez konkretnego pomysłu na zakończenie.

Okazało się, że “Zagubionych” nie wieńczy żadne wielkie przesłanie na temat kondycji ludzkiej czy sensu życia. Może na poziomie mikro nie była to opowieść całkowicie pozbawiona głębi, wszak grupa nieszczęśników, których samolot rozbił się na tajemniczej wyspie, była złożona z pełnokrwistych, niejednowymiarowych bohaterów, z których każdy przechodził głęboką przemianę i wzbudzał w widzach prawdziwe emocje. Ale na poziomie makro, w opinii widzów i krytyków, finał historii wydawał się pusty i pozbawiony głębokich sensów.

O6Raft

Akumulacja nigdy niewyjaśnionych tajemnic i zagadek bez rozwiązania wynikała ze storytellingowej filozofii, przyjętej przez twórców serialu, zwanej “tajemniczym pudełkiem”. Jeden z pomysłodawców “Zagubionych”, J.J. Abrams przedstawił główne zasady tej filozofii w swoim słynnym wykładzie TED. Chodzi o to, że skoro tajemnica pobudza wyobraźnię, to najbardziej ekscytujące są historie, w których wciąż pojawiają się kolejne znaki zapytania, a zaspokojenie pragnienia poznania odpowiedzi na owe pytania najlepiej wciąż odkładać na później. Innymi słowy, lepiej jest gonić króliczka, niż go złapać. Symbolem tej filozofii jest Magiczne Tajemnicze Pudełko, które będąc małym chłopcem, Abrams dostał od dziadka. Było to pełne zabawek i gadżetów pudełko, które kupowało się za 15 dolarów nie wiedząc, co jest w środku – miała to być niespodzianka. Ceniąc wyżej podnietę płynącą z wyobrażania sobie, co jest w środku, nad tę wynikającą z odkrycia, co rzeczywiście się tam znajduje, Abrams nie otworzył pudełka do dziś.

Jak jednak widać nawet po komentarzach pod filmikiem z wykładem Abramsa raczej niewielka część internetów podziela miłość reżysera do gonitwy za króliczkiem. Czy jednak fakt, że historia prowadzi nas w ślepą uliczkę rozczarowującego zakończenia, przekreśla wartość wszystkiego, co było po drodze? Bo – wracając do “Strażników” – nawet jeśli finał był rozczarowujący lub choćby niewystarczająco satysfakcjonujący w porównaniu z resztą prowadzącej do niego fabuły, to wciąż jest całe multum powodów, dla których warto ten serial obejrzeć.

Świetne kostiumy, scenografia, zdjęcia i montaż. No i oczywiście świetna obsada, w której skład wchodzą laureaci Oscarów Regina King i Jeremy Irons. Chyba nie będzie też bez znaczenia fakt, że serial – podobnie jak jego komiksowy poprzednik – mierzy się z aktualnymi i ważnymi tematami. Już sam fakt, że dzięki “Strażnikom” miliony ludzi w USA (i na całym świecie) dowiedziały się o takim wydarzeniu, jak zamieszki rasowe w Tulsie w 1921 roku, które doprowadziły do niemalże unicestwienia jednej z najzamożniejszych czarnych społeczności w Ameryce, wart jest pochwały. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że to wstrząsające wydarzenie jak dotąd nie pojawiało się w amerykańskich podręcznikach historii czy w ogóle w świadomości większości Amerykanów. Co ciekawe, oglądając sceny masakry, widz ma wrażenie, że to jeden z wymysłów scenarzystów, mający na celu stworzenie czegoś pasującego do surrealistycznej atmosfery komiksu, przedstawiającego historię alternatywną, a tymczasem wydarzenia te miały miejsce naprawdę i wszystko wskazuje na to, że zostały dość wiernie odtworzone na ekranie.

watchmen-czolo-2Zalety produkcji można by wymieniać jeszcze długo. Ale moim zdaniem największą z nich jest jednak scenariusz napisany przez świetny zespół pod przewodnictwem Damona Lindelofa. Jest on fanem “Strażników” od dzieciństwa i to widać w niemal każdej minucie serialu. Ale miłość i szacunek do materiału źródłowego to nie wszystko, bo Lindelof nie tylko składa komiksowi Alana Moore’a i Dave’a Gibbonsa hołd, ale wykorzystuje go jako inspirację do stworzenia czegoś nowego. Innymi słowy, zamiast mielić w kółko te same motywy, pcha tę historię do przodu i odkrywa to, co jak dotąd znajdowało się poza horyzontem świata przedstawionego w komiksie. A przy tym zdołał skłonić mnie do ponownego sięgnięcia po komiks i odkrycia w nim rzeczy, których przy pierwszej lekturze w ogóle nie dostrzegłem.

A jednocześnie Lindelof – wierny sobie i ideałom “magicznego pudełka” – znowu stawia widza przed intrygującymi pytaniami i zmusza do pobudzenia wyobraźni. Kim jest postać grana przez Jeremy’ego Ironsa? Co zamierza bajecznie bogata szalona naukowczyni Lady Trieu? Kim jest starzec na wózku inwalidzkim? Czy biali supremacjoniści z Siódmej Kawalerii nie są przypadkiem czymś więcej, niż tylko grupką prawicowych rednecków? Co ukrywa główna bohaterka? No i najważniejsze pytanie: dlaczego z nieba spadają malutkie kałamarnice?

I tak – czasami odpowiedzi okazały się o wiele mniej ekscytujące, niż same pytania. A finałowy odcinek trochę chyba zaprzeczył temu, co Moore i Gibbons chcieli powiedzieć poprzez swój komiks, który był przecież dekonstrukcją fabularnych schematów superbohaterszczyzny. A jednak nie żałuję, że obejrzałem “Strażników”. Bo lubię ten dreszczyk emocji. Tę tajemnicę, która zmusza mnie do czekania w napięciu na następny odcinek. Kiedy świat przedstawiony, bohaterowie i fabuła są na tyle intrygujące i frapujące, że zastanawiam się, co będzie dalej. To samo zresztą mogę powiedzieć o “Zagubionych”, gdzie Lindelof z Abramsem zabrali nas w niesamowitą, zapierającą dech w piersiach podróż. I to czasem podróż jest ważniejsza, niż jej cel.

A to, że ten, kto nas w tę podróż zabiera, czasem sam nie wie, gdzie nas ona doprowadzi, nie jest wcale niczym dziwnym. Ostatecznie każda, nawet ta najbardziej porywająca historia, kończy się tuż za krawędzią kartki książki czy scenariusza. Każde, nawet najbardziej wciągające, bogate uniwersum nie wybiega poza czyjś niedoskonały, często wewnętrznie niespójny pomysł. Ostatecznie, pisząc scenariusz pierwszych “Gwiezdnych Wojen“, George Lucas wcale nie wiedział jeszcze, że ojcem Luke’a Skywalkera jest Darth Vader. Pomysł ten pojawił się dopiero na zaawansowanym etapie prac nad scenariuszem “Imperium Kontratakuje“. Czy czyni to jeden z najsłynniejszych zwrotów akcji w historii popkultury gorszym? A oglądanie filmu doświadczeniem mniej rozrywkowym? A przecież ten plot twist ustawił całą fabułę kolejnej części tej kosmicznej opery (i w sumie wszystkich pozostałych nakręconych później odsłon sagi).

Dlatego sądzę, że nie ma co się za bardzo spinać i koncentrować na zakończeniach. Bo mam wrażenie, że obecnie, w erze internetowego krytykanctwa, stajemy się coraz bardziej zafiksowani na punkcie fabularnej spójności. Co odbiera nam radość z śledzenia historii, która składa się też z początku i rozwinięcia, nie tylko z zakończenia. Dlatego cieszmy się tajemnicami, zagadkami i dreszczykiem emocji dopóki trwają. Nawet jeśli cel podróży okaże się nie dorównywać naszym wygórowanym oczekiwaniom, pamiętajmy o tym, jaką wspaniałą przygodą była sama podróż. Ja tam nie mam nic przeciwko temu, aby na kolejną wycieczkę w nieznane po raz kolejny zabrał mnie Damon Lindelof. Niech stawia przede mną kolejne “tajemnicze pudełka”, bo opanował tę sztukę do perfekcji, a zawsze przecież fajnie jest zobaczyć mistrza wykonującego swój popisowy numer. No i – szczerze mówiąc – uwielbiam zastanawiać się, co jest w pudełku i czasem wolę nawet w ogóle nie poznawać odpowiedzi. Czy nie lepiej jest czasem zostawić trochę pola własnej wyobraźni?